piątek, 4 grudnia 2015

Rozdział I

CHRIS:

- Na pewno nie chcesz z nami jechać? - spytała mnie matka, poprawiając sobie apaszkę zawiązaną wokół szyi.

- Na pewno - stanowczo odpowiedziałem - w końcu ktoś musi mieć oko na profesora, prawda?

- Prawda - odpowiedziała smętnie - Morgan mnie kiedyś do grobu wpędzi. Dla niego dzień, w którym nie wysadzi swojego gabinetu w powietrze, jest dniem straconym! Co za człowiek, co za człowiek ... - mruknęła z dezaprobatą, przyglądając się swojemu lustrzanemu odbiciu.

Korzystając z okazji, że była zajęta poprawianiem swojego wyglądu, pozwoliłem sobie na delikatny uśmiech. Całe Idrys wiedziało, że ona - Elizabeth Nightwood - była w stanie otwartej wojny z profesorem Edwinem Morganem. Nie raz, nie dwa można było usłyszeć soczyste wiązanki przekleństw padających z ich ust. Awantury między nimi należały do codzienności

Nagle idealną ciszę panującą w Instytucie przerwał potężny huk, który sprawił, że z sufitu osypał się stary tynk. Spojrzałem szybko na swoją matkę, która gotując się ze złości, ostentacyjnie strzepywała z włosów biały proszek.

- Zamorduję go, przysięgam na Anioła, zamorduję go - powtarzała cicho jak mantrę.

Nie mogąc się powstrzymać, parsknąłem śmiechem, na co matka spiorunowała mnie wściekłym wzrokiem.

- Idź po ojca i siostry - powiedziała grożąc mi palcem, po czym odwróciła się na pięcie i mamrocząc pod nosem groźby w kierunku profesora, zamknęła za sobą ciężkie drewniane drzwi.

Odgłosy jej kroków było słychać w całym Instytucie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie pobiec za nią i zapobiec ewentualnemu rozlewowi krwi, ale doszedłem do wniosku, że Morganowi w tej chwili nawet Razjel nie pomoże.

Nie więcej niż po dziesięciu sekundach, drzwi otworzyły się ponownie i do holu wpadły trzy osoby jednocześnie. Ojciec wraz z moimi dwiema siostrami

Rose i Lily były roześmiane od ucha do ucha, czego niestety nie można było powiedzieć o moim ojcu. Na jego twarzy malowała się wyraźna potrzeba opuszczenia tego budynku w trybie natychmiastowym, bo mimo iż był niesamowicie zapalonym wojownikiem w walce z demonami, w domu stanowił idealny przykład męża będącego pod pantoflem swojej żony.

- Pozdrówcie babcię ode mnie – powiedziałem, mrugając konspiracyjnie do ubierającego się towarzystwa.

Ojciec natychmiast pobladł, kiedy przypomniał sobie o celu  ich dzisiejszej podróży  Rose, jak to Rose, nie zwróciła uwagi na moje słowa, była zbyt zajęta zapinaniem swoich butów. Lily, moja młodsza siostra, wskoczyła mi z impetem na ręce i obięła swoimi drobnymi rączkami moją szyję.

- Jedź z nami, proszę – wyszeptała, wtulając się w moją pierś.

Westchnąłem. Tej sześciolatce było niesłychanie trudno czegoś odmówić. Mogłem śmiało rzec, że Lily była oczkiem w głowie całej naszej rodziny. Wodziła nas po sznurku na wszelakie możliwe sposoby.

- Lily dobrze mówi, Chris – powiedział nagle ojciec z jednym butem w ręce.

Krew całkowicie odpłynęła mu z twarzy, był blady jak ściana.

Nie dziwiłem mu się. Każdy odczuwałby pewien dyskomfort wiedząc, że najbliższe dwa tygodnie spędzi sam jeden w towarzystwie pięciu kobiet i … teściowej.

- Nic z tego, tato – zaśmiałem się – zostaję. Będziesz musiał sam sobie radzić.

Ojciec spuścił głowę i w milczeniu ubrał drugiego buta. W międzyczasie odstawiłem Lily na podłogę i zmierzwiłem  ręką jej blond włosy.

- Ej! - krzyknęła oburzona i pokazała mi język. W odpowiedzi zrobiłem to samo.

- Jak małe dziecko, małe dziecko – skomentowała Rose.

Wraz z Lily teatralnie przewróciliśmy oczami, na co ona prychnęła i zrobiła to, co umiała najlepiej. Odrzuciła włosy do tyłu i spojrzała na nas z pogardą. Ze złośliwym uśmieszkiem w myślach stwierdziłem, że z dnia na dzień coraz bardziej upodabnia się naszej ciotecznej babki. Nagle odezwało się we mnie gorące współczucie dla jej przyszłego męża.

- Koniec tych kłótni – oznajmiła matka, wchodząc do głównego holu.

- Chris – zwróciła się do mnie – wyjdź gdzieś czasem.  Nie uganiaj się cały czas za demonami, one nie uciekną. Pójdź do kina, albo do teatru. Gdziekolwiek.

- Dobrze, mamo – powiedziałem dla świętego spokoju, choć wiedziałem, że było to wierutne kłamstwo. Nie miałem najmniejszego zamiaru wychodzić z Instytutu tylko po to, by wzbogacać się kulturowo. Istniały lepsze rozrywki, niż gapienie się przez półtorej godziny na tragedię rozgrywająca się na ekranie.

Matka podeszła do mnie i, choć byłem wyższy od niej o głowę, pocałowała mnie w czoło. Przez ten moment poczułem się jak małe dziecko, które wychodząc na swoje pierwsze polowanie, żegna się ze swoją mamą.

- Uważaj na siebie – wyszeptała.

Ton jej głosu od razu mnie zaalarmował.

- Mamo – powiedziałem ostro – Cóżeś zrobiła Morganowi?

Cała nasza piątka wybuchnęła gromkim śmiechem.


*


Włóczyłem się bez celu po okolicy. Słońce powoli zaczęło zachodzić, malując na niebie
szkarłatne, niczym krew, smugi. Nie chciałem wracać do Instytutu, gdzie powietrze było ciężkie od gromadzącego się przez stulecia kurzu. Tutaj, na edynburskich ogrodach, mogłem wreszcie oddychać pełną piersią.

Tego dnia minąłem już setki osób, zupełnie nieświadomych mojej obecności. Po części zazdrościłem im tego. Nie raz zastanawiałem się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym był zwykłym człowiekiem. Człowiekiem bez krwi Anioła. Zapewne myślałbym teraz o zwykłych, prozaicznych czynnościach takich jak pełny zlew w kuchni, albo świecąca pustkami lodówka. Ale nie. Ja myślałem tylko o zabiciu kolejnego demona. I w sumie … nie miałem nic przeciwko temu.

Zatrzymałem się przy kwitnącym krzaku dzikiej róży.Nie znałem innego życia. Od czasów mojego najdawniejszego dzieciństwa byłem szkolony na bezwzględnego zabójcę. Lata treningów sprawiły, że wszystkie moje ataki, uniki były wyuczone. Walcząc nie używałem myśli. Wszystko robiłem machinalnie.

Spojrzałem na czarne runy zdobiące moje ciało. To dzięki nim byłem szybki, silny i niepokonany. W głowie po raz kolejny odtworzyłem moment mojej inicjacji. Miałem wtedy dwanaście lat, ale pamiętam wszystko, jakby wydarzyło się to wczoraj. Uśmiechnąłem się do siebie. Padało wtedy. Deszcz uderzał o dach siedziby Clave, a błyskawice rozświetlały ciemne pomieszczenie.  Bałem się, mało tego, byłem przerażony. Piętnaście par oczu, które nie spuszczały ze mnie wzroku. Jak teraz sobie o tym pomyślę, wydaje mi się to śmieszne, ale wtedy, błagałem Anioła, żeby to się już skończyło.

W pewnym momencie poczułem lekkie uderzenie. Wróciłem myślami do rzeczywistości i sprawnym ruchem złapałem dziewczynę, która potykając się, musiała się na mnie oprzeć.

- Przepraszam – wyjąkała zawstydzona, szybko doprowadzając się do porządku.

- Drobiazg – powiedziałem, na co ona uśmiechnęła się, minęła mnie i poszła dalej w swoją stronę.

Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z zaistniałej sytuacji. Ona mnie widziała. Momentalnie odwróciłem się i zacząłem szukać jej wzrokiem. Stała nieruchomo,  odwrócona do mnie plecami. Obróciła głowę, w jej oczach mogłem dostrzec przerażenie. Zwróciłem się ku niej, przyspieszając kroku. Broń miałem w pogotowiu.  Nasze oczy się spotkały. Wiedziałem co się zaraz stanie. Dziewczyna cofnęła się parę kroków i zaczęła biec.

Coś za często się dziś uśmiecham – pomyślałem i puściłem się biegiem za dziewczyną. Słyszałem tylko spokojne bicie mojego serca i wiatr szumiący w moich uszach. Teraz byłem w swoim żywiole.
Lydia Land of Grafic